Miecz znowu złamany, ale tylko w połowie. Broken Sword 5 ukaże się w całości za parę tygodni (31 stycznia?), ale od niedawna możemy już grać w pierwszą część piątej odsłony. Prawdopodobnie to ostateczna wersja, choć niektórzy wolą myśleć, że tylko sondażowa na zasadzie wczesnego dostępu. Nie znając całości, poważni krytycy unikają ferowania wyroków, ale zwykłym fanom trudno się powstrzymać od wymiany wrażeń.
Przychylnie, często nawet entuzjastycznie przyjmowany jest powrót serii do korzeni i porzucenie przez Charlesa Cecila eksperymentów z trójwymiarem i prób unowocześnienia cyklu. Jest bardzo retro i klasycznie. Tła w radosnych (czy nie za bardzo?) kolorach nie ośmielają się przekroczyć 2,5D. Poza lubianą parą głównych bohaterów wracają również niektóre postaci drugoplanowe znane z poprzednich części. Sierżant Moue z paryskiej policji wciąż nie awansował, ale uliczna kwiaciarka z Rue Jarry dziś jest właścicielką obszernego salonu kwiatowego.
Jako projekt finansowany przez Kickstarter, Broken Sword 5 musi się zmierzyć z ostrą krytyką, szczególnie ze strony roszczeniowo nastawionej społeczności sponsorów. Już słychać pytania, czy „za te pieniądze” nie powinniśmy wymagać wyższej rozdzielczości, dłuższej rozgrywki, więcej lokacji, scen, zbliżeń, dialogów, ludzi na ulicach?… Nie wiem. Ja akurat nie widzę nic złego w bezludnych ulicach, a centrum handlowe, w którym jestem jedyną klientką, to wizja zbyt piękna, bym jej zarzucała brak realizmu.
Nie wypada narzekać na klisze fabularne; skoro chcieliśmy powrotu klasyki, to mamy nasze ulubione teorie spiskowe, tajemnice z przeszłości, magiczne artefakty, atrakcyjne lokacje, tyle że zamiast templariuszy i asasynów są katarzy i gnostycy. Bardzo liczę na to, że w części II dowiemy się o nich co najmniej tyle, co o templariuszach w BS1, bo tymczasem słychać tylko mało satysfakcjonujące ogólniki, że gnoza to herezja, samo zło i dzieło szatana, jak za czasów inkwizycji. Inna rzecz, że na razie informacje pochodzą głównie z jednego źródła.
Mieszane uczucia budzić może humor; z jednej strony wciąż zabawny George, skłonny podzielić się zawartością swojego inwentarza z całym światem, powrót postaci domorosłych filozofów (tutaj: kelner), z drugiej mało śmieszne stereotypy narodowe, na czele z absurdalnie przerysowaną nieudolnością funkcjonariuszy francuskiej policji.
Sporo kontrowersji wywołują zagadki; dla jednych w sam raz, dla innych stanowczo za łatwe. Podejrzewam, że wrażenie „łatwości” w dużej mierze wynika z wprowadzenia systemu podpowiedzi. Zagadka nigdy nie wydaje się trudna, jeśli jej rozwiązanie dostępne jest jednym kliknięciem. A że George lubi komplikować sobie życie i zamiast przydeptać karalucha, postanawia się z nim zaprzyjaźnić? Chyba dlatego właśnie go lubimy.
Główny bohater niby ten sam, ale jakby inny. George, ty też?