Poniższe rozważania mogą zepsuć przyjemność spotkania z The Cat Lady tym, którzy jeszcze jej nie znają. Wpis powstał w nawiązaniu do rozmowy toczącej się w zakamarkach blogu, a dedykuję go kominiarzom.
Grając w Downfall, nie byłam świadoma, że postępuję wbrew woli autora. Dopiero po fakcie dowiedziałam się z wywiadu, że Remigiusz Michalski nie adresuje swych gier do kobiet po czterdziestce. Mimo młodego wieku jest twórcą ambitnym i poważnym, stosuje ostre środki wyrazu, których panie klikające w kolorowe kulki nie byłyby w stanie docenić. Nie przeszkodziło mu to jednak uczynić kobiety w średnim wieku bohaterką The Cat Lady.
Wahałam się, czy zagrać, a zakazany owoc kusił. Ze względu na metrykę zostałam wykluczona, ale z tego samego powodu miałam wreszcie szansę utożsamić się z bohaterką. Susan Ashworth mogła mieć ze mną więcej wspólnego niż zakochany robot, XIX-wieczny detektyw czy nastoletnia blondynka na bezludnej tropikalnej wyspie.
Trzeba jednak przyznać, że zaszufladkowanie mojej kategorii wiekowej przez autora nie było całkiem bezpodstawne. Rzeczywiście wolę piękne i dobre niż złe i brzydkie, w scenach drastycznych zamykam oczy, a w głębi duszy uważam, że gore… jest chore. Pewnie dlatego się dziwicie, że udało mi się dojrzeć prawdę psychologiczną w Downfall pomimo odstręczającej otoczki.
W The Cat Lady sytuacja jest bardziej klarowna. Nie mam problemu z odróżnieniem prawdy od fikcji, mimo że autor często i zręcznie przeplata ze sobą plany: faktów, wspomnień, wyobraźni, koszmaru, maligny czy narkotycznej wizji. W pewnym sensie wszystko jest prawdą, jeśli nie obiektywną, to subiektywną. Widzę wyraźnie linię oddzielającą dwie strefy: JA – ŚWIAT. Moje wnętrze kontra otoczenie. Zdarzenia, a mój osobisty ich odbiór.
Obiektywnie rzecz biorąc, po próbie samobójczej Susan Ashworth spędziła parę dni w szpitalu, po czym wróciła do domu, przyjęła sublokatorkę, czasem rozmawiała z sąsiadami i powoli wychodziła z depresji. Nikogo nie zamordowała i nikt jej nie zabił. Tyle było widać z zewnątrz. Mało kto domyślał się horroru krwawej walki z demonami, która rozgrywała się w jej psychice.
Podobnie jak Susan, wszyscy czasem zakładamy maski:. Raz karnawałowe, by świat nie poznał prawdy, kiedy indziej przeciwgazowe, by znowu nas nie zatruł. Nie zdarzyło ci się nigdy wykrzywiać twarzy w uśmiechu, gdy w środku wyłaś z bólu, umierałaś, spadałaś w przepaść bez dna? A może mówiłaś o kimś: „zabiła się? niemożliwe, taka była wesoła w sobotę na imprezie”, „ma raka? dopiero co ją widziałam, wyglądała całkiem normalnie”. Różnica między ciemną a jasną stroną księżyca bywa dramatyczna, stąd drastyczne środki, by pokazać kontrast między nimi.
The Cat Lady, jak to gra, opowiada o walce. W odróżnieniu od wielu innych traktuje o walce z sobą samym – jedynej, jaka mnie interesuje. Znam ją dobrze, przecież toczę batalie i przegrywam bitwy każdego dnia. Bywa ciężko, bo przeciwnik najtrudniejszy i najsilniejszy z możliwych. Czasem myślę, że łatwiej podbić świat, niż pokonać samego siebie. Nie musisz zaliczać prób samobójczych ani przeżywać głębokiej depresji, by to rozumieć. Wystarczy poznać smak porażki w walce ze słabościami, kompleksami, prokrastynacją czy jakąś formą uzależnienia.
A może doświadczyłaś już tyle cierpienia, że jak ranne zwierzę zamknęłaś się w sobie i uciekłaś od ludzi, bo nikt, kto nie doznał podobnego bólu, nie może cię zrozumieć. Kiedyś docenisz, że bliscy stali przy tobie i wspierali. Jednak dopóki cała składasz się z cierpienia, każdy wydaje się wrogiem, a najbardziej ci, którzy próbują pomóc. To może być rehabilitant zmuszający do bolesnych ćwiczeń po tragicznym wypadku albo chirurg, który wyciął zakażony lub zajęty przerzutami organ. Dziękujesz za ratowanie życia, a w myślach wykonujesz na nim egzekucję, operujesz go bez znieczulenia. Psychiatra starał się być taktowny i delikatny, ale dotknął czułego miejsca. Boli, jakby dosłownie rozdrapywał rany. Jakim prawem upokarza mnie osobistymi pytaniami, wdziera się w najintymniejsze zakamarki duszy ten… psychopatyczny gwałciciel! Zabić go, by nie skrzywdził już nikogo więcej.
The Cat Lady to opowieść o dwóch chorobach. Obie atakują od wewnątrz, ale jedna panoszy się w twoim ciele obiektywnie, nie pytając o zgodę, a druga subiektywnie, bo rozgości się w głowie, gdy pozwolisz jej sobą rządzić. Pierwsza czasem zabija, nawet gdy bardzo chcesz żyć, a druga sprawia, że wybierasz śmierć, bo życie przestaje cię cieszyć.
To ona wmawia Susan, że jest brzydka, nic niewarta i nie zasługuje na szczęście. Ona każe jej traktować innych jak pasożytów, obarczać winą za swoje zmartwienia, wszędzie wietrzyć podstęp i zdradę. Będzie ich zabijać, dopóki w dygocącym monstrum nie dojrzy własnej twarzy. Kiedy się z nim rozprawi, odzyska prawo dokonywania wyborów i nauczy się odmawiać wykonania egzekucji.
Nie wierzę, że Susan mieszka w obskurnej kamienicy, a ze ścian jej sypialni odpadają tynki. Jednak oglądam mieszkanie jej oczami, a ona tak właśnie je widzi. Podobnie patrzą na swoje rezydencje bogaci i sławni, gdy dopadnie ich depresja. Wynajmowany pokój podoba się Mitzi nie dlatego, że nie ma wyboru, tylko widzi go w innym, bardziej obiektywnym świetle. Zjawia się po to, by Susan zobaczyła również swoje problemy we właściwych proporcjach. Nie po raz pierwszy okaże się, że najdotkliwiej doświadczeni przez los mają najwięcej optymizmu.
Niektórzy dopatrują się w przyjaźni dwóch kobiet wątków lesbijskich, czego nikomu nie zabraniam, ale wyrażam votum separatum. Mitzi jest kobietą po to, byśmy w bohaterce zobaczyli człowieka, a historia stała się bardziej uniwersalna. Z mojego „heteryckiego” punktu widzenia w ich bliskości czy przytulaniu się nie ma podtekstów erotycznych właśnie dzięki temu, że obie są kobietami. Tu nie chodzi o romans, ale o coś ważniejszego: przyjaźń i otwarcie się na drugiego człowieka.
Wiele wskazuje na to, że niechcący Michalski jednak zrobił grę dla kobiet po czterdziestce albo przynajmniej dla ludzi trochę już przez życie poturbowanych. Oni nie będą narzekać na długość dialogów, tylko wsłuchiwać się w każde słowo. Docenią pauzy i zwolnienie tempa w istotnych momentach. Intuicyjnie odczytają symbolikę pokoju z klaustrofobicznie zapadającymi się ścianami z czaszek. Może i ty rozpoznasz znajome frustracje w scenie przygotowywania kawy, gdy stres lub cierpienie osiąga takie natężenie, że jedno słowo za dużo, jeden niewłaściwy gest mogą doprowadzić do katastrofy, a pogłaskanie kota nabiera mocy ratowania życia.
Muszę przyznać, że zaskoczyło mnie optymistyczne zakończenie (podobno możliwe są inne, ale zostanę przy „swoim”) i humanistyczne przesłanie gry. Pewnie też uległam stereotypowi, podejrzewając miłośnika horroru o pesymistyczną wizję świata i natury człowieka. Tymczasem on wie, że potwory mieszkają w nas, ale wierzy, że człowiek potrafi je zwalczyć, a przynajmniej powinien próbować. Bohaterka dochodzi do wniosku: ocalałam, by żyć. Nieważne, ile razy jeszcze upadnę, zawsze się będę podnosić. Dopóki żyję, jestem nieśmiertelna.
Nie daj się nabrać. Nawet jeśli The Cat Lady z pozoru wydaje się przygnębiająca, w rzeczywistości podnosi na duchu, choć może zaboleć.
Bądź dzielna. Zagraj.
Jeden komentarz