Ani mi się ważcie ulepszać i „remasterować” – mruczałam pod nosem, czytając niektóre opinie na temat Looma przy okazji jego premiery na GOG-u. Generalnie przyjęto go bardzo ciepło (na cztery i pół gwiazdki), ale zdumiały mnie uwagi o rzekomo przestarzałej grafice, uproszczonej mechanice oraz kontekście, w którym należy umieścić Loom, by go docenić. Moim zdaniem, to zastrzeżenia zbędne, a nawet niestosowne.
Założenie, że grafika sprzed ćwierćwiecza musi być gorsza od współczesnej, jest fałszywe. Owszem, często tak się dzieje, ale wcale nie musi tak być, czego Loom najlepszym przykładem. Na wszelki wypadek zaczęłam na netbooku, bo obrazy w niskiej rozdzielczości zwykle lepiej się tam prezentują, ale szybko przeniosłam się na widokowy ekran telewizora, by delektować się ich nieprzemijającym urokiem.
Wysoka czy niska rozdzielczość to jedynie parametr techniczny, który nie pozostaje w zależności wprost proporcjonalnej do jakości artystycznej czy choćby tylko walorów estetycznych. W malarstwie istnieje realizm czy nawet hiperrealizm obok impresji czy abstrakcji. Wśród cyfrowych aplikacji jedne wykorzystują fotogrametrię, byśmy mogli liczyć źdźbła trawy, a drugie rzucają na ekran barwne plamy. W przypadku Looma piksele wyglądają jak drobniutkie dotknięcia pędzelka, przypominające technikę puentylizmu lub fakturę gobelinu.
Można nie lubić stylu lub wybranej kolorystyki albo w odwiecznym sporze Sierry z Lucas Arts opowiadać się po stronie tej pierwszej (jak ja), ale trzeba przyznać, że Loom pięknie się starzeje. W moim języku słowo to pozbawione jest negatywnej konotacji, a oznacza trwanie w czasie i nabieranie z wiekiem nowych atutów.
By docenić, mogę, ale wcale nie muszę osadzać go w kontekście lat dziewięćdziesiątych, bo Loom trzyma się świetnie jak na rok 2015. Jego mechanika, wówczas innowacyjna, do dziś pozostaje unikatowa. Kojarzenie dźwięków ze zdarzeniami, a następnie odtwarzanie ich w odpowiedniej sytuacji to wyjątkowo ciekawy, a wcale nie taki znów częsty model interakcji. Rozwija się co prawda nurt gier audio, w które można grać z zamkniętymi oczami, ale tradycję zapoczątkowaną przez Loom kontynuuje (tylko?) jego fanowski sequel Forge oraz amatorska Olav and the Lute. Przez długi czas studio Tarsier mamiło nas obietnicami powstania City of Metronome, ale ich najnowszy projekt idzie w zupełnie innym kierunku.
Book of Patterns
Czy wykorzystany tu sposób interakcji jest taki łatwy i prosty, to kwestia subiektywna. Kto bez problemu potrafi ze słuchu odtworzyć i zapamiętać czterodźwięki w obrębie jednej oktawy, wybierze poziom ekspercki. Komu słoń nadepnął na ucho, będzie grał na poziomie podstawowym, gdzie akordy można do woli powtarzać i zapisywać, a dźwięki skojarzyć z kolorami oraz ich symbolem i miejscem na pięciolinii.
Najsłabszym, choć wcale nie słabym, ogniwem okazuje się fabuła, którą dawniej być może nazwałabym naiwną. Dzisiaj, w kontekście dominującego w grach relatywizmu i tendencji do niejednoznaczności wyborów, żarliwość walki w słusznej sprawie odbieram jako ożywczą odmianę. Zgadzam się, że skoro w tle brzmi Jezioro łabędzie Czajkowskiego, to warto by było posłuchać go w wersji orkiestrowej. Jednak nie będę się przy tym upierać, bo niektóre fragmenty (np. Taniec łabędziątek) pojawiają się w najmniej spodziewanym momencie akcji.
A to nie Loom, tylko Olaf ze swą lutnią
Czasem chciałoby się wprowadzić „zakaz ulepszania”, by chronić perełki klasyki przed poprawiaczami, których celem jest dostosowanie zakurzonych staroci do wymagań współczesnego odbiorcy. Jednak nie ma co się emocjonować, dopóki powstanie nowej wersji nie zagraża istnieniu starej. Wypadałoby też pamiętać, że ta, którą się zachwycam, w stosunku do amigowej też była pewnym ulepszeniem.