Jak ją rozbierali, to nad nią płakali (rymowanka ludowa)
Tym razem byłam już daleko stąd, ale znowu nie udało mi się odejść. Przywołał mnie Ether One. Dopóki realizowane są takie projekty, nie da się tak po prostu odwrócić i przekreślić całego medium. Rzecz jasna, użycie liczby mnogiej to przejaw myślenia życzeniowego, bo Ether jest jeden i drugiego już nie będzie. Wątpliwe zresztą, czy ktoś jeszcze poważy się na przedsięwzięcie tak ryzykowne i niewdzięczne. Chwała szóstce śmiałków z White Paper Games, że podjęli tę próbę, choć pewnie nie do końca wiedzieli, co czynią.
Zdając sobie sprawę z unikatowego charakteru oraz ulotności doświadczenia, staram się nie śpieszyć. Właściwie nie muszę się starać, poprzeczka zawieszona jest na tyle wysoko, że gwarantuje parę tygodni błądzenia i łamania głowy. Jednak początkowe oszołomienie i poczucie zagubienia bezpowrotnie minęły. Jeszcze nie wiem wszystkiego, ale przynajmniej domyślam się, co trzeba zrobić, by się dowiedzieć. Coraz bardziej kusi, by przyspieszyć, bo im dalej, tym ciekawiej, ale z drugiej strony zaczynam się obawiać finału i nieuniknionego rozstania. Teoretycznie po rozwiązaniu zagadek będzie można tu wracać, ale najwyżej jak do muzeum. Ten świat istnieje naprawdę tylko teraz, dopóki chowa przede mną swe tajemnice.
Dla kogo powstał Ether? Dla tych, co jak ja narzekali, że gry już nie takie jak kiedyś, że niepotrzebnie prowadzą za rączkę. Niepotrzebnie chcą się sprzedać i przypodobać mainstreamowej publiczności. Że jak jest fabuła, to brak łamigłówek, i odwrotnie. A dzisiejsze zagadki albo sztampowe, albo banalnie proste, albo nieistniejące. Że Gone Home to pocięta na kawałki książeczka. I chyba pora umierać, skoro plaga nieumarłych wdarła się nawet do przygodówek…
Tymczasem Ether, jak słusznie zauważył Chris Person, ma w sobie coś ze szlachetnej bezkompromisowości gier lat dziewięćdziesiątych. Pewnie to efekt niezamierzony, wówczas ludzie z White Paper Games dopiero przychodzili na świat albo biegali w bardzo krótkich spodenkach. Należą już do pragmatycznego pokolenia traktującego twórczość jako działalność komercyjną. Spróbowali więc zrobić dla każdego coś miłego, co można przejść w dowolnym tempie i zakończyć w wybranym momencie: grę-cebulkę, z której zdejmiesz tylko tyle warstw, ile zechcesz.
Zgodnie z obietnicą, rozwiązywanie zagadek nie jest obowiązkowe. Sama przez ładnych parę godzin włóczyłam się po przystani, zaglądałam do opuszczonych domów i szafek w kopalni. Beztrosko rozglądałam się, wsłuchując się i podczytując to i owo, dla samej przyjemności poznawania nowych miejsc. To pierwsza warstwa cebulowej konstrukcji – aklimatyzacja, gromadzenie wrażeń, wstępna eksploracja.
W kolejnej postawiłam sobie pierwszy, choć niezbyt ambitny cel: odszukać wszystkie kotyliony, czyli odwiedzić miejsca istotne dla wspomnień bohaterki. Po odnalezieniu 3/4 czerwonych wstążek otwiera się furtka do finałowej sekwencji i na tym etapie można przygodę zakończyć. Zrobiłam tak na próbę, ale nie bardzo sobie wyobrażam, by poprzestanie na wierzchniej warstwie mogło kogoś usatysfakcjonować. Za dużo pytań dotyczących fabuły pozostaje bez odpowiedzi, zbyt wiele lokacji nie zostało odkrytych, a wyzwania dla intelektu w ogóle nawet nietknięte. Przeszłam więc do bardziej systematycznych działań i zabrałam się do reperowania filmowych projektorów. Prowadzi to do rozwiązania dwudziestu wieloetapowych zadań, które pozwolą mi odsłonić okoliczności zdarzeń i motywacje działań postaci. A może coś jeszcze?.. I tak rozbieram tę cebulę, odzierając ją z warstw ukrytych tajemnic i smaczków, co jakiś czas mamrocząc kolejne „a-ha…”.
Żeby napisać coś sensownego i ocenić Ether wnikliwie, należy dotrzeć do ostatecznego końca, na co trzeba czasu. Tymczasem kto pierwszy, ten się lepiej klika, więc tu i ówdzie pojawiają się ogólnikowe recenzje z bezpiecznymi ocenami lub tak zwane impresje. To zrozumiałe, ale nie jest w porządku, gdy postępuje tak osoba uznawana za wyrocznię. Poprzestaje na pierwszej warstwie, by ponarzekać, że to jakieś zagmatwane i mało wciągające. Zwłaszcza jeśli ktoś nienawidzi Mysta, powinien sobie Ether i pisanie o nim darować.
Tu dochodzę do sedna, czyli tego, co mnie gnębi: w pewnym sensie sama nie jestem bez winy. Choć zostałam zauroczona niemal od pierwszego wejrzenia, to w poprzedniej notce nie pisnęłam słowem o zachwycie, tylko skupiłam się na anegdotce wywołanej niekompatybilnością oprogramowania. Nie wiedziałam jeszcze, jak często ludzie na forach będą zgłaszać problemy z rozwiązaniem zagadek jako usterki techniczne. Zapewne Ether nie został perfekcyjnie zoptymalizowany (dostępna już jest poprawka), ale ja osobiście – odpukać! – żadnych problemów technicznych nie doświadczyłam. Poza jednym: nie działa mi właściwie klawisz P przypisany do robienia zdjęć. Powinnam była pamiętać, że wspomniany poprzednio Fraps często bywa skonfliktowany z UDK i od razu skorzystać z Play Claw.
Trochę mi ulżyło. Niestety, właśnie się doczytałam, że Sony już się zainteresowało White Paper Games, więc pewnie ich podkupią, jak zrobili to z twórcą Dear Esther. Czyli na tym koniec, więcej obierania cebuli nie będzie. I teraz naprawdę zachciało mi się płakać.