Los tak chciał. Mogłam być osłem albo paprocią, ale los zdecydował, że na początku będę piżmowołem. Dobrze wybrał, ponieważ dzięki temu poznałam nowe słówko, i to w dwóch językach. Lubię wiedzieć, więc musiałam sprawdzić, czy w ogóle istnieje takie zwierzę: muskox. Gdy pojawiła się możliwość dołączania, zebrało się nas więcej i zaczęliśmy wspólnie biegać i śpiewać. Tu każdy śpiewa. Kiedy byłam Toczącymi się Kamieniami, też często śpiewaliśmy.
Raz zaczepił mnie jakiś robak i zapytał, czy nie marzyło mi się nigdy, żeby zostać karaluchem. Normalnie bym się wzdrygnęła z odrazą, ale na pustyni nie ma wielkiego wyboru, więc czemu nie. W trakcie metamorfoz trzeba tylko uważać, by precyzyjnie wskazać obiekt docelowy. Mnie się ręka lekko omsknęła i niechcący zostałam mrówką. Może to i lepiej. Kiedyśmy dreptały po pustyni, ktoś – jakiś skorpion czy może porost – opowiedział nam o tańcu. Pierwszy raz robiłam TO z mrówkami, ale spodobało mi się tak bardzo, że zamierzam tańczyć ze wszystkimi, bo podobno każdy gatunek robi TO inaczej.
Kiedyś spotkało mnie coś niezrozumiałego. Nagle znalazłam się zupełnie gdzie indziej i nabrałam dziwnych, trudnych do zdefiniowania kształtów. Ze zdumieniem przeczytałam: jesteś Zdeformowaną Ruiną. Że co??? Ja sobie wypraszam. Wolałam nie przyłączać się do innych ruin. Gdy tylko napatoczył się znajomy kształt, uznałam, że jednak wolę być staromodnym Patefonem. Co to się działo, gdy zaczęły do mnie dołączać instrumenty muzyczne! Niezły koncert daliśmy. Niby śpiewać każdy może, ale co fachowcy, to fachowcy.
Hej, czy to przypadkiem nie mózg tam dryfuje? Nauczyłam się już, że aby sprawdzić, czym coś jest naprawdę, trzeba po prostu się w to wcielić. Wtedy dopiero wiesz na pewno. No i się dowiedziałam: you are Broken Brain. Nie rozumiałam tylko, co ze mną nie tak, w jakim sensie jestem broken. Gdy przemknęła w pobliżu Ręka, wpadłam na pomysł, żeby poszukać innych zapasowych części i skompletować z nich całość. Nic z tego, części ciała nie chciały się do mózgu przyłączać, za to lgnęło do mnie wszystko, co skrzywione, wypaczone, zwichrowane, w tym… wszelkie ruiny.
Dawno nie miałam równie inspirujących przygód. Mam tylko nadzieję, że nikt tego nie czyta, żeby nie stracił efektu zaskoczenia. Przeczuwałam, że to będzie coś dla mnie, ale nie oczekiwałam świetnej zabawy, tylko czegoś bardziej statycznego i kontemplacyjnego. Szczególnie gdy czytałam, że to taka trochę większa Mountain albo że wystarczy sobie obejrzeć na YT. Kto plecie podobne bzdury, nie ma pojęcia o potędze interaktywności. Żadne filmy ani obrazki nie zastąpią własnego doświadczenia.
Weźmy na przykład mentalne ćwiczenia ze zmiany perspektywy. Sama często mówię, że warto spojrzeć na sprawy z innego punktu widzenia albo postawić się na czyimś miejscu, bo każdy ma swoje racje. Tłumaczę to innym lub sobie, zwykle z kiepskim skutkiem. Teoretycznie wiadomo, że ten sam las wygląda inaczej z perspektywy pełzającej gąsienicy i szumiącego dębu, ale co innego, gdy można się o tym przekonać samemu, choćby tylko wirtualnie. Niezwykle pouczające doświadczenie.
Znajduję tutaj wyjątkowe połączenie dziecięcej, może nawet głupawej radości z byle czego (choćby z bycia stadem śpiewających piżmowołów) z inspiracją do przemyśleń nad kwestiami podstawowymi i uniwersalnymi. Czasem sama na coś wpadnę, kiedy indziej podpowiadają mi ci, których tu spotykam, choć nie zawsze dzielą się złotymi myślami, zdarza im się też prawić banały. Jakby nie dość inspiracji, to zbieram też rozrzucone po chaszczach fragmenty kursu filozofii Alana Wattsa. Radosna eksploracja przeplatana lekką stymulacją intelektualną to zupełnie nowa jakość. Dla mnie rewelacja.
Coraz bardziej doceniam afabularność, bo opowiadanie historii wydaje mi się mocno przereklamowane. Jeśli mam śledzić mało satysfakcjonującą fabułę, to już wolę, żeby jej wcale nie było. A tu nie tylko nikt mi nie narzuca swojej historii, ale wręcz przeciwnie, daje mi wolność do tworzenia własnych. Niemal na każdym kroku przydarza mi się coś, co stanowi materiał na opowiadanie czy powiastkę filozoficzną.
Piękne, zabawne, inteligentne, kojące – chyba odkryłam nowy kierunek wirtualnej emigracji. To prawdziwa kraina czarów: mogę stać się kimś innym, zwiększać i zmniejszać, dziwić, bawić i co chwilę wskakiwać do nowej króliczej nory. No i miło pomyśleć, że tym, od których emigruję, na pewno by się tu nie spodobało.
Jest coraz dziwniej i dziwniej. Po kilku godzinach nieskrępowanej zabawy, gdy zaczynałam się zastanawiać, na jak długo Davidowi O’Reilly starczy pomysłów, nadeszły gratulacje z racji… ukończenia samouczka (?!). Nawet nie zauważyłam, że był jakiś, a tu raptem pojawia się napis: Welcome to Everything. Czyli dopiero teraz się zacznie?