Tu, w Stardew Valley, jesteśmy odcięci od reszty świata. Może to i dobrze – zauważył Demetrius, odkładając gazetę.
Cudowna, godna pozazdroszczenia izolacja. To ona nas przyciąga i sprawia, że wracamy. Stałych mieszkańców przywiodły tutaj różne motywacje: Demetriusa urzekło bogactwo flory i fauny, artyści szukali w przyrodzie twórczej inspiracji, ktoś pragnął spokoju po traumatycznych przejściach, inni chcieli po prostu żyć po swojemu, blisko natury, z dala od zgiełku i wyścigu szczurów. A my, przelotne ptaki, uciekamy ze świata populizmu, postprawdy, propagandy czy innych plag na tę samą literę. My zdies’ emigranty – zdegustowani, wyalienowani, bezdomni eskapiści.
Ostatnie, czego nam trzeba, to kolejna dawka „triple A”: akcji, agresji, adrenaliny. Wręcz przeciwnie, pragniemy ukojenia i spokoju, tęsknimy za utraconym ładem i harmonią. A tuż za bramą Pelican Town, przy pierwszych dźwiękach powitalnej melodii, opadają złe emocje, wszystko wraca na swoje miejsce i znowu jest normalnie. Raz nawet złapałam się na tym, że zasiadając do komputera po pracowitym dniu wypełniania obowiązków, pomyślałam sobie: a teraz zajmę się czymś pożytecznym. Będę siać, podlewać i patrzeć, jak rośnie, tudzież doić krowy i strzyc owce.
Za ten brak wyrzutów sumienia (że strata czasu, że to niepoważne…) odpowiedzialne są pewnie jakieś atawizmy (że matka-ziemia, że matka-natura, że inwentarz…). Bogumił Niechcic by zrozumiał: pracuję na roli ergo nie tracę czasu. Trochę to jednak niebezpieczne, zwłaszcza że Stardew Valley to miejsce wyjątkowo zdradliwe, które przyciąga, ale też nieprzyzwoicie wręcz wciąga i prędko nie wypuszcza ze swych macek. Po kilku dniach osiągnęłam podobny stan upadku jak Penny pochłonięta przez Age of Conan. W polskiej wersji Leonard zwraca jej uwagę na chrupkę (ja usłyszałam: krówkę) we włosach, a dziewczyna machinalnie ją zjada, niemal nie odrywając oczu od laptopa.
Zasadniczo, przynajmniej na początku, absorbuje nas gospodarowanie zasobami, co do pewnego momentu, dopóki zasoby mocno ograniczone, może stanowić spore wyzwanie. Jak najlepiej wykorzystać darowany czas, gdy pieniędzy brak, a siły wątłe, bo słupek wytrzymałości niski? Łowić ryby czy zbierać grzyby? Złowioną rybę zjeść czy może lepiej sprzedać? Zainwestować w nasiona czy postawić na ulepszanie narzędzi? Pierwszy rok na farmie obfituje w podobne dylematy. Roboty w bród, nie wiadomo, w co wpierw ręce włożyć.
Jedyne, co może uchronić przed totalną emigracją wirtualną, to pewna niedoskonałość SV, o której przekonamy się prędzej czy później, jednak nie wcześniej niż po kilkudziesięciu przepracowanych tam godzinach. Gdy już uporasz się ze wszystkim, udoskonalisz narzędzia i sprzęty, zakupisz dostępne zwierzęta i zbudujesz kwitnące gospodarstwo, stan konta będzie rósł, ale możliwości inwestowania się skończą. Wtedy wreszcie przystaniesz i spytasz: co dalej? Gorzej, jeśli w odpowiedzi podobnie jak ja… zaczniesz całą procedurę od początku.
Z pierwszą farmerką dotarłam do tego momentu dopiero w trzecim roku pobytu w dolinie. Trochę to trwało, ponieważ była pionierką; to ona eksplorowała świat i uczyła się reguł w nim panujących, a ten etap najmocniej fascynuje i pochłania bez reszty. Korzystając z jej doświadczeń, moje kolejne wcielenia potrafią wyjść na prostą już po paru miesiącach, choć to stanowczo za krótko, by pozamykać wszystkie sprawy i wątki, o zgłębieniu tajemnic nie wspominając.
Czego tu jeszcze szukam? Czasem wpadam jak do uzdrowiska, ze względu na wyżej wspomniane walory terapeutyczne. Poza tym wciąż mam tu coś do odkrycia. To nie pierwszy lepszy symulator rolniczy, bez duszy, ograniczony do rozbudowy maszynerii. To coś innego od typowych strategii ekonomicznych, gdzie oglądamy społeczność w skali makro. Tutaj niemal każda postać ma do opowiedzenia własną historię. Żeby je poznać, a zarazem odkryć warstwę fabularną, należy poświęcić każdemu należną uwagę oraz najważniejszy z zasobów: czas. Dopóki koncentrujesz się na produktywności, na ten luksus nie możesz sobie pozwolić. A warto, by przypomnieć sobie starą prawdę, że pozory mylą; przy bliższym poznaniu jedni tracą, inni zyskują, a prawie każdy zaskakuje.
Z tej perspektywy wyraźniej widać, że nie mamy do czynienia z tak uproszczoną czy naiwną wizją świata, jak na pierwszy rzut oka się zdawało, zwłaszcza jeśli zmylił nas styl graficzny, z pozoru sugerujący infantylizm. Tymczasem charaktery okazują się skomplikowane psychologiczne, a życie w dolinie dalekie od sielanki. Drzemią tam ukryte namiętności, występują konflikty postaw, trwają potajemne romanse, zdarzają się przypadki depresji i poważnych załamań.
Ktoś może wrzucić SV do worka utopijnych wizji powrotu do natury i pobłażliwie skomentować, że przecież to wszystko już było. Cóż z tego, że było, skoro nie tylko nie traci, ale wręcz nabiera aktualności. Podczas gdy główny nurt z upodobaniem pławi się w katastroficznych dystopiach, Eric Barone stworzył dla nas podnoszący na duchu, bezpieczny azyl. Trafił w dziesiątkę, bo w ciężkich czasach zapotrzebowanie na utopie rośnie, a nawoływania do troski o środowisko, poszanowania świata zwierząt i roślin nigdy dosyć. Może nie wszyscy osiądziemy na wsi i przejdziemy na wegetarianizm, lecz każdy powinien pamiętać, że jest dzieckiem wszechświata, a nie jego panem.
Polecam miłośnikom natury, wegetarianom, mikroprzedsiębiorcom, alterglobalistom, autsajderom, niespełnionym działkowiczom oraz wszystkim spragnionym pozytywnych wibracji.