Już wiem, jaką książkę polubią w tym roku entuzjaści gier wideo, choć raczej nie na tyle, by ją wszyscy czytali od deski do deski. Powinni jednak podchwycić pewną tezę, w kontekście rozważań autora marginalną i lekko ironiczną, lecz poza nim kuszącą jako efektowny argument w dyskusji.
Tezę formułuje Nicholas Carr – ten sam, który w The Shallows (polski tytuł: Płytki Umysł) wykazywał, w jaki sposób korzystanie z internetu modyfikuje pracę ludzkiego mózgu i spłyca procesy myślowe, a kiedyś żartował z blogowania. W wydanej pod koniec ubiegłego roku The Glass Cage analizuje z kolei skutki automatyzacji w różnych dziedzinach życia. Przestrzega przed bezkrytycznym zawierzaniem komputerowym aplikacjom. Trzeba zaznaczyć, że pisze z pozycji człowieka, który nie stroni od nowoczesnych technologii i dostrzega ich dobrodziejstwa. Unika zarówno technofobii, jak i bezkrytycznego uwielbienia elektronicznych gadżetów.
Jak dajemy się omotać sztucznej inteligencji
Prezentowany przez niego umiarkowany sceptycyzm najłatwiej zrozumieć na przykładzie zwykłej samochodowej nawigacji. Większość użytkowników zgodzi się zapewne, że to aplikacja przydatna, pod warunkiem jednak, że nie ufamy jej bezgranicznie. Musimy ją kontrolować, zachowując czujność i uważnie obserwując otoczenie.
Carr proponuje zasadę ograniczonego zaufania stosować w odniesieniu do innych, bardziej skomplikowanych systemów oprogramowania. Entuzjasta powie, że przecież ewentualne błędy aplikacji to zwykle wina człowieka. Wystarczy wprowadzić do systemu właściwe dane i odpowiednio je aktualizować, by nie zaprzątać sobie głowy szukaniem drogi, zdając się całkowicie na wskazówki GPS-u.

Na to świadomy sceptyk nie może przystać. Zacznie się zastanawiać, czy bezwolne poddanie się instrukcjom nie otwiera furtki do manipulacji dla firm produkujących oprogramowanie. A przede wszystkim będzie się przyglądał, jak poleganie na sztucznej inteligencji wpływa na jego własny umysł. Wyniki badań i testów psychologicznych potwierdzają, że stare porzekadło „organ nieużywany zanika” odnosi się również do niektórych części mózgu.
Wskazują na to także przypadki stopniowej degradacji wielu profesji, których przedstawiciele wpadają w swego rodzaju wtórny analfabetyzm. Na przykład piloci samolotów, przywykli do obserwacji ekranu komputera podkładowego, którzy tracą zdolność właściwego reagowania w sytuacjach awaryjnych. Radiolodzy skłonni bagatelizować wczesne objawy nowotworów, gdy pominie je w swej analizie komputer. Niestety, człowiek zwykle zakłada, że sztuczna inteligencja jest mądrzejsza i bardziej niezawodna od jego własnej.

Jeszcze nie tak dawno korekta pisowni w edytorze tekstu ograniczała się do podkreślenia błędów. Zmuszała nas do działania: sprawdzenia reguł ortograficznych, wyboru właściwej wersji, a w konsekwencji nauczenia się czegoś. Obecnie przy włączonej autokorekcie komputer sam poprawia błędy. Nie tylko prowadzi to do nieporozumień, ale co gorsza zwalnia nas z myślenia i uczenia się, czyli po prostu ogłupia. Nie uciekniemy od pytania, czy na dłuższą metę więcej na tym nie tracimy, niż doraźnie zyskujemy.
Dotychczas mechanizacja polegała na tym, że maszyny wyręczały człowieka w ciężkiej pracy fizycznej, czynnościach powtarzalnych i monotonnych lub czasochłonnych obliczeniach. Obecnie człowiek dobrowolnie zrzeka się podejmowania decyzji na rzecz sztucznej inteligencji, a nawet pozwala jej automatyzować proces twórczy. Wymaga tylko skuteczności oraz ukrycia złożonego kodu za parawanem przystępnej instrukcji i przyjaznego interfejsu.
Im trudniej, tym lepiej?
Na tle oprogramowania, które zdejmuje z człowieka ciężar myślenia, pożyteczne mogą się okazać aplikacje tworzone po to, by… utrudnić nam życie. Takie, które stawiają wyzwania, nagradzają za samodzielne rozwiązanie problemów, zmuszają do wysiłku intelektualnego i kształcenia nowych umiejętności, a przy tym dostarczają satysfakcji, a często potężnej dawki endorfin. Tak, mowa o grach właśnie.
Nicholas Carr postanowił zilustrować tę niepozbawioną racji tezę swoją przygodą z Red Dead Redemption. Jednak obawiam się, że ten przykład przemówi jedynie do już przekonanych, czyli graczy. Autor przyznaje, że brutalność zniechęca do gry, ale pisze o bluzgającej krwi jako atawistycznym wzmocnieniu pozytywnym(?!). Mam wątpliwości co do sensu ćwiczenia refleksu i zręczności w grach, skoro nie przekłada się to na umiejętności w realnym życiu. Nie neguję ludycznych walorów wirtualnych skoków, strzałów i wyścigów. Kto lubi, niech się tak bawi.
Tylko gry mogą nas uratować
Podobne refleksje towarzyszyły mi niedawno przy Never Alone; urokliwej łamigłówkowej platformówce przeplatanej dokumentalnym filmem o życiu zamieszkującej Alaskę społeczności Inupiaq. Trzeba przyznać, że to ciekawa i harmonijna kompozycja. W konstrukcji przeszkód na drodze bohaterki wykorzystano motywy miejscowego folkloru i elementy codzienności. W scenariusz misji wpleciono wierzenia i filozofię życia północnoamerykańskiego plemienia, komentowane równolegle w filmie przez jego przedstawicieli. Rozgrywka nie jest specjalnie trudna, ale zawiera kilka dość frustrujących momentów. Nie dotrwałabym do końca, gdyby nie perspektywa nagrody w postaci odblokowania kolejnego odcinka dokumentu. Posłuchać słów prostych a mądrych – to rzadka i niezwykła przyjemność.

Never Alone maluje obraz społeczności świadomej, że człowiek jest cząstką wielkiego organizmu, a nie panem i władcą stworzenia. Alaskańscy autochtoni żyją w symbiozie ze środowiskiem przyrodniczym, szanując Naturę i rozumiejąc jej język. Zachowują owo pierwotne poczucie bycia tu i teraz, które współczesny człowiek traci, polegając bardziej na elektronicznych czujnikach niż własnych zmysłach. W konsekwencji zamyka się w szklanej pułapce, czego najlepszym przykładem projekt Google Glass.

Podejmując ten wątek, Carr jednocześnie rzuca nowe światło na nieco wyidealizowaną wizję Never Alone, gdy pisze o żyjących w zbliżonych warunkach kanadyjskich Inuitach. To zawołani myśliwi, podobnie jak Inupiaq posiadający wysoko rozwinięty zmysł orientacji przestrzennej. Dzięki znajomości topografii, obserwacji gwiazd, zjawisk pogodowych i zwyczajów zwierząt, nieomylnie odnajdują drogę przez tundrę, bez względu na pogodę, porę dnia i roku. Jednak ostatnio młode pokolenie postanowiło „iść z postępem” i zaczęło korzystać z odbiorników GPS. W efekcie coraz częściej zdarzają się wypadki i zaginięcia podczas polowania. Technika bywa zawodna, a przekazywana z ojca na syna sztuka odczytywania znaków została już zapomniana.
Najlepszy masaż dla mózgu
Gdyby Nicholas Carr poczekał na premierę The Talos Principle, znalazłby idealny przykład aplikacji stymulującej ludzki umysł. Każda sesja gry działa jak łagodny masaż dla mózgu. Odczuwam po niej mrowienie w głowie, jakby coś tam iskrzyło i połączenia neuronów zaczynały działać na nowo. Towarzyszy mi poczucie dobrze wykorzystanego czasu, a pod względem osiąganej satysfakcji The Talos Principle nie ma sobie równych.

O kunszcie twórców świadczy to, jak często w pierwszej chwili wydaje się, że zagadka nie ma rozwiązania. „To niemożliwe, przecież widać, że się nie da” – myślisz. A za chwilę, godzinę lub parę dni powiesz: „jakie to proste!” albo „sprytne to było, ale ze mnie mądrala”. Między tymi dwoma momentami dokonuje się praca umysłowa, zaliczasz ćwiczenia z logicznego myślenia. Co ważne, tu nie ma mowy o przypadku. Nie pomoże metoda prób i błędów, łączenie wszystkiego ze wszystkim czy poszukiwanie jakiegoś drobiazgu w wielu lokacjach. Tylko ty i twój mózg. Z takiego zwycięstwa możecie być dumni.
W sensie konstrukcyjnym problemy w Talosie są dość proste, często wręcz minimalistyczne. Nie ma tu równań z wieloma niewiadomymi ani skomplikowanych operacji strategicznych. Zmienne można policzyć na palcach jednej ręki, wszystkie znane od początku i widoczne na niewielkiej planszy. Nie trzeba szukać niczego poza… rozwiązaniem. Gdy utkniesz, warto przejść do zadań bardziej złożonych, bo stopień trudności wzrasta. Po powrocie zrozumiesz, jak wiele się nauczyłeś. Gra nie pozwala spocząć na laurach. Gdy już wykombinowałeś, do czego służy jakiś przedmiot, wkrótce będziesz musiał wymyślić dla niego inne zastosowanie. Myślenie lateralne ma tutaj kolosalną przyszłość.

Gra The Talos Principle pasowałaby do rozważań Carra także ze względu na treść, lepiej współgrającą z podejmowaną w książce tematyką. Pytanie o istotę człowieczeństwa, kwestie naszej tożsamości i świadomości, zagadnienie manipulacji, sztuczna inteligencja, relacje człowiek-technologia, człowiek-natura – to tylko część zbioru wspólnych zainteresowań. Gdy przepleść lekturę książki sesjami gry, da się zauważyć, że dialogują ze sobą jak równorzędni partnerzy. Gdyby Nicholas Carr sięgnął po The Talos Principle, być może potraktowałby tezę o wyjątkowości gier poważniej.
To był zdecydowanie Rok Talosa. A ponieważ jestem tetelo o małym rozumku, dla mnie się jeszcze nie skończył.