Był jeden z tych sierpniowych dni, gdy upał nadal doskwiera, a duszne powietrze ciąży coraz bardziej, mimo że słońce przestało przygrzewać, schowane ponad pułapem chmur. Zatrzymałam się u wylotu jaskini, by odwlec moment odkrycia nieznanego krajobrazu, tak jak odkłada się czasem rozpakowanie upragnionego prezentu. Kiedy wreszcie pozwoliłam sobie spojrzeć na zieloną dolinę, nie mogłam się powstrzymać, by nie zbiec po zboczu, jak to zwykle robię w górach, przeskakując strumyki, depcząc ukryte w trawie kwiaty. Wtedy nagle zaczęło padać. Wręcz lunęło. Rozszalała się burza.
Słysząc grzmoty, widząc błyskawice i strugi długo wyczekiwanego deszczu, poczułam znajomą ulgę, jaką przynosi ulewa po skwarnym dniu. A przecież upał wciąż był realny, a deszcz jedynie wirtualny. Obiektywnie żadne krople nie spadły na moją skórę, ale polegając na bodźcach wzrokowych i dźwiękowych, zmysły dały się zwieść na tyle, że subiektywnie odczułam wilgoć i spadek temperatury. Swoją drogą, czy to przypadkiem nie mój thalamus odpowiedzialny jest za tę zmysłową dezinformację? Wszak to wzgórze odbiera bodźce czuciowe i ruchowe od receptorów. Pełni rolę stacji przekaźnikowej, która następnie dostarcza informacji innym częściom mózgu. Chyba manipuluje przy tym trochę, akcentując jedne, odwracając uwagę od innych.
Choćby dla ulegania podobnym złudzeniom warto podążać ścieżką na wzgórze właśnie teraz, latem. A trzeba dodać, choć będzie to niewielki spoiler, że deszcz nie pojawia się przypadkowo. Nie zdając sobie z tego sprawy, ja sama go sprowadziłam. W tym świecie posiadam moc wydawania właściwych bogom rozkazów: niech stanie się światło/mrok! niech pada deszcz/świeci słońce! a teraz cofnę czas!…
Gdybym robiła to tylko dla zabawy i przyjemności, można by uznać Mind: Path to Thalamus za kolejny „symulator chodzenia”. Złośliwi nazywają tak Proteusa czy Graveyard, a nawet Dear Esther, której Carlos Coronado z lekka się kłania. Sam jednak nie zdecydował się na „justwalkingism„. Posunął się dalej (a może raczej cofnął w stronę gier), stawiając przed nami liczne problemy do rozwiązania. Nie piszę „zagadki”, bo słowo to, podobnie jak „gry” znaczy dziś wszystko i nic. Wystarczy powiedzieć, że tutaj nie tylko się spaceruje i podziwia surrealistyczne krajobrazy, ale też oddziałuje na otaczający świat. „Zagadki” polegają na odkryciu, które elementy otoczenia (pory dnia, zjawiska pogodowe i fizyczne, pęd powietrza itp.) da się zmienić i w jaki sposób to zrobić, by osiągnąć zamierzony cel.
O tym, że to wcale nie takie oczywiste, świadczą przypadki zdezorientowanych, którzy wpadają w panikę, skarżąc się na rzekome usterki techniczne. Zazwyczaj nie rozumieją, na czym polega stojący przed nimi problem, nie zdają sobie sprawy, że to gra o uleganiu złudzeniom. Zagadką okazuje się pytanie, co tu właściwie jest zagadką. Skoro już o wrażeniach graczy mowa, to słychać też narzekania na głos narratora oraz jego komentarze. Przyznam, że przez większość czasu nie przeszkadzał mi wcale, bo odzywał się rzadko. Nawet jeśli czasem monolog bohatera brzmiał dość bełkotliwie, to podstawową jego funkcją było naprowadzanie na właściwy trop. Słysząc dywagacje na temat dualizmu dobra i zła, światła i ciemności, nie oczekiwałam filozoficznej głębi. Byłam wdzięczna za podpowiedź, doceniając jej subtelny kamuflaż.
Sekwencja finałowa ostudziła trochę mój zachwyt, nie pozostawiając złudzeń co do walorów literackich. Autor zaplanował mocny akcent na koniec, ale w efekcie trochę zbyt wiele się tam dzieje i zdecydowanie za dużo mówi. Cenię podjęcie tematyki psychologicznej; trauma, brzemię odpowiedzialności, odkupienie winy, rodzinne konflikty – to wszystko ciekawe zagadnienia. Lepiej byłoby jednak dyskretnie je sygnalizować, a nie wykrzyczeć. Siłą tego medium, którego nazwy wciąż szukam, nie jest słowo, tylko synteza obrazu, dźwięku, mechaniki. Zamiast werbalizować, powinno metaforyzować. Szkoda, że Coronado nie zaufał językowi medium, nie poszedł dalej w stronę przekazu artystycznego. Niestety, zafundował nam finał z zupełnie innej bajki, a dokładniej – jak z gry.
Zanim jednak tam dotrzemy, czekają nas długie, satysfakcjonujące godziny delektowania się nastrojem (jak w filmiku poniżej), eksploracją wirtualnej rzeczywistości i rozwiązywaniem zadań logicznych. „Just walking and thinking”… A to akurat wypadło znakomicie.