Nie jestem pewna, czy to dobrze, gdy ciekawsza od dzieła wydaje się jego recepcja, ale tak właśnie widzę Gone Home oraz to, co wokół niej się dzieje. Bardziej niż gra zastanawia mnie jej odbiór, zwłaszcza ten pozytywny, często wręcz entuzjastyczny. Nie tak miało być. Premiera powinna była przejść bez echa, a dopiero później mnie podobni niszowi blogerzy mieli wydobywać ją z niebytu i ocalić od zapomnienia. Tymczasem stało się coś dziwnego: doceniono ją natychmiast i na tylu forach, że czuję się zwolniona z wyrażania zachwytów. Skorzystam z tej okazji, by napisać, dlaczego w moich oczach odkryciem ani objawieniem nie jest.

Nie jest nim model rozgrywki polegający na pierwszoosobowej eksploracji opuszczonego domostwa i odtwarzaniu losów mieszkańców na podstawie zapisków i innych śladów. Tymczasem niektórzy recenzenci wydają się to robić po raz pierwszy. Inni ze zdziwieniem odkrywają, że samotne szwendanie się na przemian ze szperaniem w cudzej korespondencji może być przyjemne i ciekawe. I to nawet bez walki, pośpiechu i wyzwań. Dla mnie to chleb powszedni, lubię to i robię na co dzień. Ileż pokoi się już przeszukało, szuflad naotwierało przez lata grania…
Zapewne krytycy słusznie zwracają uwagę, że Gone Home podstępnie i finezyjnie sprowadza graczy na manowce, bawiąc się ich oczekiwaniami. Tylko że mnie jako niegracza nikt tu nie zwodzi. Nawet nocą, gdy wokół grzmi, skrzypi i pohukuje, nie oczekuję ataku ghuli czy innych zombie. Gry i wszelkie inne media oferujące podobne atrakcje z reguły omijam z daleka. Jeśli już gdzieś wchodzę, można się tam czuć względnie bezpiecznie. No, chyba że kogoś przeraża czające się w piwnicznych zakamarkach monstrum zwane Dżender.

Jak w domu
W Gone Home czuję się „jak w domu”, swojsko i zwyczajnie. Doceniam skupienie na codziennych sprawach zwykłych ludzi i niemal całkowite odrzucenie sensacji. Przecież swego czasu wychwalałam jeszcze bardziej rzeczywistą zwyczajność. To prawda, że eksplorując zapomniane domostwa, porzucone statki, opuszczone szpitale psychiatryczne, trafiamy zwykle na ślady dramatów, mrocznych tajemnic lub zbrodni z przeszłości. Jednak obok nich obecne są realistyczne wątki obyczajowe, a w czytanych listach i notatkach kryją się często wzruszające historie miłosne. Z mojego punktu widzenia w Gone Home nastąpiło przesunięcie akcentu – znaczące, ale nie rewolucyjne.
Na tle opartych na podobnym modelu gier przygodowych Gone Home wyróżnia się przede wszystkim zgrabnie opowiedzianą fabułą i niemal całkowicie podporządkowaną jej konstrukcją. Nie szuka kompromisu, balansując między opowiadaną historią a tradycyjnymi wyzwaniami w postaci zagadek. Te dwa lub trzy zamki szyfrowe do otwarcia nie są w stanie (prawie) nikogo oderwać od głównej misji. Jest nią tutaj zbieranie okruchów życia rodziny Greenbriar. To istotna różnica i zmiana; dla narratologów – na lepsze, a dla miłośników łamigłówek… przyjmijmy, że to innego rodzaju doświadczenie. Jeśli Gone Home w formie interaktywnego opowiadania okazuje się dla kogoś grą życia, mogę tylko cieszyć się jego szczęściem. Radość będzie jeszcze większa, jeśli pokrewieństwo z literaturą ośmieli i przyciągnie tych, którzy w życiu w nic jeszcze nie grali.

Podróż sentymentalna
Znamienne, że pochlebnym opiniom towarzyszą zazwyczaj akcenty autobiograficzne. Pisząc o realiach lat dziewięćdziesiątych, recenzenci wspominają zwykle, co sami wówczas robili. Na przykład słuchali podobnej muzyki albo tworzyli ziny czy oglądali te same programy telewizyjne. Trop nostalgiczny wydaje mi się kluczem do zrozumienia ciepłego przyjęcia Gone Home jako doświadczenia pokoleniowego. To sentymentalna podróż w przeszłość, której przeżycie zależy w dużej mierze od osobistych doświadczeń. Ten, kto twierdzi, że to najlepsza gra w historii, moim zdaniem przesadza. Ma oczywiście do tego prawo, skoro tak ją odebrał. Subiektywizm odbioru nie umniejsza wartości osobistego doświadczenia.
Ja tym razem byłam archeologiem, zbierającym fragmenty starożytnej wazy rozsypane w różnych zakątkach wykopalisk. Nie angażowało mnie to jednak emocjonalnie. Z satysfakcją odkrywałam jej kształt i dekoracje, gdy odnalezione fragmenty ceramicznej układanki wskakiwały na właściwe miejsce. Ktoś bardzo zmyślnie je porozrzucał.

Nie podaję linków do wszystkich recenzji, bo wpis nie jest w zamierzeniu polemiczny, tylko (auto)refleksyjny. Wśród zachwyconych powrotem do domu czuję się trochę jak domownik, który go nigdy nie opuszczał.
PS. Ilustracje pochodzą z różnych domów.
Jeden komentarz