Wcale nie musi być tak, jak mówią w zwiastunie. Le tout nouveau testament to film o zwykłym graczu komputerowym z Belgii. Do pewnego stopnia się z nim utożsamiam, bo też uwielbiam tworzyć nowe światy i obserwować ich rozwój, ustalać reguły i przyglądać się, jak funkcjonują w wirtualnym społeczeństwie. Pod względem ilości poświęcanego czasu takie właśnie gry absorbują mnie najbardziej, nawet jeśli na blogu nie znajduje to odzwierciedlenia.
Gracz, czyli bóg
W odróżnieniu od bohatera filmu, o ile tylko możliwe, od razu na początku wyłączam opcję klęsk żywiołowych. Buduję świat jak najdoskonalszy, ulepszając warunki bytowe mieszkańców i w miarę możności upiększając ich otoczenie – czy to będzie nowoczesna metropolia, czy niewielka osada banitów. Lubię widzieć uśmiechnięte buźki unoszące się nad domkami, słyszeć dżingiel sygnalizujący podwyższenie standardu życia. Jeśli na skutek moich zaniedbań wybuchnie pożar czy epidemia albo kiedy ludzie umierają z głodu, bo nie zapewniłam im dostatecznych zapasów – odbieram to jako osobistą porażkę.

Co za nuda, nic się nie dzieje – skomentowałby mój styl gry bohater filmu. On bowiem bawi się stworzoną przez siebie społecznością, czerpiąc radość z uprzykrzania życia jemu ducha winnym obywatelom. Karze za niepopełnione grzechy, zsyłając plagi, choroby i katastrofy. I tak mija dzień za dniem ku jego uciesze. Aż pewnej nocy do komputerowej samotni wkradnie się córka i sprawy skomplikuje. A dużo później, pod koniec seansu, na kilka chwil wkroczy do akcji moje alter ego.
Nie po raz pierwszy sztuka podejmuje temat ścierania się męskiego pierwiastka chaosu ze wprowadzającą ład siłą żeńską. W kontekście gier całkiem niedawno podobny wątek podjęły również niektóre badaczki, zarówno krajowe, jak zagraniczne. Film Jaco Van Dormaela w mojej interpretacji wpisuje się także w nurt ciekawie się ostatnio rozwijających meta-gier. W minionych miesiącach pojawiło się kilka (uzbierałam pięć w mojej kolekcji) eksperymentów ukazujących medium od strony kulis. W jednym będziemy naprawiać kod gry, w drugim autorzy każą nam dokończyć zaniechany projekt. Inne wciągają w badanie zależności między graczem, autorem i awatarem. Dla odmiany u Van Dormaela gracz, będący jednocześnie demiurgiem, zostaje wrzucony do stworzonego przez siebie piekła. Burzenie czwartej ściany dokonuje się poprzez… pralkę.
Lewak, czyli normals
To się nie może podobać wszystkim, ale powinno dostarczyć odrobinę radości tzw. lewactwu. Wiem coś o tym, bo 2015 to dla mnie rok przełomowy. Zostałam mimo woli lewakiem, nie mając żadnych lewicowych sympatii ani skłonności. Na początku trochę się dziwiłam, gdy lewacką gębę przyprawiali mi aktywiści Gamer Gate. Pod koniec roku obudziłam się w kraju, gdzie podobną etykietkę przykleja się za jazdę na rowerze, rodzaj diety czy segregowanie śmieci. Czasem decydują preferencje kolorystyczne (w moim przypadku to silna awersja do brunatnego, zwłaszcza w zestawieniu z czernią).
Lepiej niech ci, którzy pochopnie zaliczają innych do lewaków, trzymają się od Zupełnie Nowego Testamentu jak najdalej. W filmie Van Dormaela czyha na nich feminizm, gender oraz inne zboczenia. Panoszy się też swobodne (choć w moim odczuciu wcale nie bluźniercze) traktowanie religii. A gdy w finale zbliża się Katastrofa, tylko cud może nas od niej uchronić.
Warto pójść do kina w miłym towarzystwie o zbliżonym poczuciu humoru, by potem przerzucać się cytatami i aluzjami. Oglądać, póki jeszcze grają.