W moim przypadku powodują to zwykle trudne zagadki. Innych graczy zatrzymują przeszkody mające jeszcze mniej wspólnego z tytułem tej notki. Tym razem jednak zdarzyło mi się utknąć z zachwytu. Na kilka miesięcy przed premierą zastanawiałam się czasem, jak nieznani mi autorzy (Peter Brinson i Kurosh ValaNejad) sprawili, że gra The Cat and the Coup znalazła się na szczycie mojej listy najbardziej oczekiwanych. Wcale nie z powodu kota, a w każdym razie nie tylko. Pewnie zaintrygował mnie polityczny temat w połączeniu z oryginalną grafiką: amerykański zamach stanu w Iranie na tle kolażu z perskich miniatur. Z tego musiało wyniknąć coś ciekawego.

the-cat-and-the-coup

Nikt mnie jednak nie uprzedził, że już w pierwszej minucie autorzy tak celnie i bez pardonu zagrają mi na czułej strunie. Gdy zabrzmiała Gnossienne nr 1, zostałam powalona i obezwładniona, wkroczyłam w inny wymiar. Gabinet irańskiego premiera stał się salą koncertową, na perskim dywanie stanął niewidzialny fortepian, a sprawa doktora Mossadegha zaczęła mnie dotyczyć osobiście.

„Granie” nabrało nowego znaczenia. Pierwszego wieczora polegało na słuchaniu muzyki i delektowaniu jedną planszą. Podczas następnej sesji utknęłam trochę dalej, skupiając na związanej z tematem gry lekturze. Dopiero za trzecim podejściem przeszłam The Cat and the Coup od początku do końca. Dodajmy, że w grze nie ma opcji zapisu, ponieważ da się ją ukończyć w dziesięć minut.

Czy to dobra gra, której się nie przechodzi, tylko się nią zachwyca? Nie, to raczej kiepska gra jest. Pewnie to w ogóle nie jest gra, bo co to za interakcja: zachwyty, wzruszanie się, podziwianie? To nie jest porządny gameplay. Racja, nie na to gry są, by zachwycały. A już miałam napisać, że za to właśnie je kocham.

***

To nie był pierwszy raz. Satie zahipnotyzował mnie już kiedyś w Granadzie. Nie zważając na sjestę, włóczyłam się w upalne popołudnie po opustoszałych uliczkach, gdzieś między dzielnicą żydowską a katedrą. W pewnej chwili z odległego zaułka przywołała mnie muzyka. Podążałam ku niej niespiesznie, lent et triste, lent et grave, w tempie Gymnopédies. Dobiegała z zamkniętego (sjesta!) sklepiku z płytami. Wysłuchawszy paru taktów, próbowałam ruszyć dalej, ale na granicy zasięgu dźwięków jakiś magiczny magnes przyciągał mnie z powrotem. Błądziłam tak w muzycznej pułapce niemal tyle czasu, ile trwa nagranie Ciccoliniego dla EMI Classics. O tym, kto gra i kto skomponował, dowiedziałam się dopiero wieczorem, gdy wróciłam kupić płytę.

***

Pierwsze skojarzenie: orientalny bazar z powiewającymi na wietrze dywanami. Przyglądając się dokładniej, dostrzegam ukryte za nimi uzbrojone postaci. A więc to nie dywany, tylko tarcze wojowników. Po przeciwnej stronie widnieją ludzie z książkami w dłoniach. Jednak dopiero umieszczony w finale tytuł wyjaśnia mi sens tej sceny: to starcia policji z popierającymi Mossadegha studentami. Trudno to było odczytać ze względu na zaskakujący dla mnie sens metafory: student to ten, któremu książki w głowie. Urocze.

Policjant – student – jeździec

Zachwyt, o którym wspominam wyżej, nie oznacza biernej kontemplacji. Wręcz przeciwnie, to rodzaj (inter)aktywności, która motywuje do myślenia, poszukiwań, przyglądania się, pogłębionego odbioru. Tutaj podziwiam tylko odnalezione na perskim dywanie perełki. Inną drogą, bliższą kontekstom politycznym i literackim („Szachinszach” Kapuścińskiego), podążyłam w artykule dla Technopolis.

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *