Z niepokojem obserwowałam ostatnio, jak nawał pracy spycha mnie na pozycje gracza niedzielnego. W trakcie niedawnej podróży służbowej nastąpił kolejny etap niebezpiecznej metamorfozy. Należę do casual gamers już nie tyle ze wzlędu na ograniczony czas grania, co przedmiot zainteresowań. Innymi słowy „każual podmiotowy” przekształcił się w „każuala przedmiotowego”.
A wszystko przez małe urządzenie, które po latach oporu wobec elektronicznych gadżetów tym razem musiałam zabrać ze sobą. Przenośna kafejka internetowa i maszyna do pisania w jednym, która swobodnie mieści się w damskiej torebce, okazała się niezbędnym narzędziem pracy. Przed wykorzystaniem do niewłaściwych celów (czytaj: grania) miał ją chronić brak stacji dysków oraz miniaturowe rozmiary – tak mi się przynajmniej zdawało.
Tymczasem zanim jeszcze dotarłam do celu podróży, odkryłam zainstalowane wraz z systemem gierki Oberona. Zajęła mnie trochę hodowla zwierzątek, ale zabawa w podlewanie kwiatków czy prowadzenie baru z hamburgerami wydała mi się dziecinadą. Po doświadczeniach z klasycznymi strategiami ich uproszczona rozgrywka już nie bawi. Puszka Pandory w mojej torebce została jednak otwarta. Wyszło na jaw, że grać da się, a wszechobecna sieć bezprzewodowa wraz z mobilnym internetem kuszą dostępem do skarbnicy gier wszelakich.
Dotąd czas pracy, w tym częstych wyjazdów służbowych, wykluczał się w moim przypadku z czasem grania. Tym razem homo laborens utożsamił się z homo ludens. Dołączyłam do milionów casual gamers, którzy w godzinach pracy i na koszt firmy bawią się w wyszukiwanie ukrytych przedmiotów. Różnica polega na tym, że nie robię tego na służbowym komputerze, tylko własnym netbooku. No i nie przy biurku, ale na lotnisku, w pociągu czy w kawiarni przy rynku. Ze wstydem przyznaję, że robiłam to nawet w hotelowym łóżku, co uważam za szczyt rozpusty i wyuzdania.
Gracz niedzielny, któremu dotąd brakło czasu na rozrywki, z dala od obowiązków domowych poświęcał grom każdą wolną chwilę. Czy jestem przez to bardziej hard core? Wątpię, skoro były to gry typu casual. Czy to znaczy, że skończę marnie jako hard core casual gamer?… Igraszki słowne wydobywają umowność definicji. Gdy po raz pierwszy usłyszałam słowo casual w kontekście grania, poczułam się nieco zdezorientowana, bo wcześniej używałam go zwykle do określania stroju. Na pytanie zagranicznych gości, jak się ubrać na tę czy inną okazję, odpowiadałam często skrótowo: casual lub smart casual, zgodnie z zasadami tzw. dress code. Trzeba się było przyzwyczaić do przesunięcia znaczeniowego. W odniesieniu do graczy przymiotnik casual nie znaczy już codzienny (zwykły, swobodny), tylko niedzielny (dorywczy, przygodny).
Jednak granie sporadyczne nie musi być pobieżne, a gracz okazjonalny nie zawsze bywa przypadkowy i powierzchowny. Grając mniej czy rzadziej, możemy grać mądrzej. Nie mając czasu na testowanie wszystkich nowości, musimy wybierać. By wybrać sensownie, trzeba szukać, czytać, orientować się – być roztropnym i świadomym graczem. Czy to aby nie będzie smart casual?
Tekst ukazał się pierwotnie 9 lipca w dodatku „Kultura” do „Dziennika Gazety Prawnej”