Granie w The Westport Independent nie ma sensu. Nie dlatego, że słabsze od Papers, please albo że to już było (Republia Times Lucasa Pope’a). Błąd tkwi w założeniu, bo nie mogą istnieć niezależne media sterowane przez polityków.
Od początku wiem, że stoję na straconej pozycji. Nowa władza (tu: Partia Lojalistów) wzięła się za porządki w mediach. Zapragnęła im przywrócić niezależność i obiektywizm, dla dobra narodu oczywiście. W ramach „odpartyjnienia” nałożyła obowiązek przynależności do prorządowego stowarzyszenia dziennikarzy, zakazała krytyki partii i prezydenta. Oczekuje propagowania moralności i lojalności, dbałości o wizerunek kraju.
W tych okolicznościach zaproponowano mi stanowisko naczelnego The Westport Independent. Dobrze wiem, czym to pachnie. Cokolwiek zrobię – przegram. Rola reżimowego propagandysty oznaczałaby dla mnie porażkę moralną. Gdy spróbuję uczciwie redagować gazetę, to prędzej czy później i ją, i mnie zamkną. Nie wezmę tej roboty. Jedyna szansa, by wygrać, to nie brać udziału w tej grze.
A jednak ludzie grają. Może nie mają wyjścia. Może wierzą, że im się uda. W końcu jeśli nie ja, zrobi to ktoś inny. Ktoś inny zagra i napisze o TWI, a przecież ja potrafię lepiej. Może nawet wyjdę z twarzą.
Staram się przemycać jak najwięcej prawdy, ale próbuję nie drażnić władzy nadmiernie. Nie mogę szarżować, odpowiadam przecież za zespół. Wykorzystuję chwyty retoryczne, skracam i wyrzucam, by stonować wydźwięk artykułów, ale gdy tylko wspomnę o antyrządowych zamieszkach, zaczynają się naciski, a potem aresztowania dziennikarzy.
Nieustannie lawiruję między wymogami cenzury a własnym sumieniem, reklamodawcami a naszymi drogimi czytelnikami. Ci ostatni reprezentują różne opcje polityczne, ale większość oczekuje jak najwięcej ploteczek z życia celebrytów ewentualnie taniej sensacji.
A gazeta musi się sprzedać. Raz nawet dałam na pierwszą stronę temat celebryckiego romansu, by odwrócić uwagę od artykułu o indoktrynacji w szkołach i notki o nasilającej się inwigilacji. Zdaję sobie sprawę, że wraz z zespołem ulegamy łatwym do przewidzenia mechanizmom psychologicznym; pojawia się autocenzura, racjonalizacja (przecież trzeba z czegoś żyć), zaprzeczenie (cóż jedna mała redakcja może zdziałać…). Zastanawiamy się, czy w ogóle mamy wpływ na kształtowanie opinii.
To wszystko dzieje się tutaj, w Westport. Może dawniej zgodziłabym się z zarzutami o uproszczenia i brak finezji, uleganie czarno-białym schematom. Dziś wiem, że nawet pozbawiona skali szarości sytuacja może być skomplikowana. Czasem rażące moje uszy obrzydliwe kłamstwo dla innych okazuje się świętą prawdą. Bywa, że to, co dla nas ewidentnie czarne, innym wydaje się białe. Nie tylko cynicznym spin-doktorom, ale też zwykłym obywatelom. I to dopiero jest dramat.
Zagraniczni obserwatorzy piszą, że Westport to jakiś komunistyczny reżim albo dopatrują się w nim faszystowskiego totalitaryzmu. Naiwni. Niech lepiej uważają na swoje ciepłe, rzekomo świetnie funkcjonujące demokracje, bo wcale nie są w nich bezpieczni. Zdarzyło się Stanach w czasach makkartyzmu, może się zdarzyć wszędzie albo jak u Jarry’ego: [CENZURA] nigdzie.
Nie warto. W każdym razie eskapistom nie polecam.